Świat zamknięty w chlebie – o pieczywie obrzędowym
Zaczęło się od pierników. A właściwie od mojej niechęci do ich przygotowywania. Zwykle tego nie robię, nie mam foremek w kształcie reniferów (ani w ogóle w żadnym kształcie), nie przepadam za ich smakiem, a ludzi, którzy produkują słodycze o smaku piernika uważam za sadystów. Na szczęście dotychczasowe placówki oświatowe mojego dziecka dobrze się w ten trend w naszym domu wpisują, bo w ramach kreatywnych zabaw przed Świętami urządzają z dziećmi wypiek i zdobienie pierników.
W tym roku jednak dzień przed tym wydarzeniem zawitała do nas ciocia szkarlatyna i w efekcie zostaliśmy z zapasem cukrowych pisaków, gwiazdek i kuleczek (nie ma się, co oszukiwać – tutaj nie chodzi o pierniki, ale o blichtr) oraz z chłopcem zdeterminowanym do wypieków. Natarliśmy więc w moździerzu przypraw i wzięliśmy się do dzieła.
Na etapie wykrawania powróciła kwestia braku foremek, więc zaczęło się wycinanie według własnego projektu. Syn wyciął zestaw kształtów sercopodobnych, ale ponieważ były w wersji mini, została nam jeszcze spora połać ciasta do wykorzystania. „A to nie możemy po prostu kwadratów i trójkątów?” – odezwało się we mnie dziecko matematyczki. Nie mogliśmy. Zaczęłam więc, żeby nie zanudzić się przy kolejnych sercach, wymyślać inne kształty. Kot, liść, Księżyc. Drzewo, wąż, kropla wody. I właśnie gdzieś między wężem a kroplą wody, coś mi zaiskrzyło na neuronach. My nie tworzymy ciastek – my stwarzamy rzeczywistość taką, jaką ma być. Z drzewami, owocami, warzywami. Z wodą, Słońcem i Księżycem. Z Królem Węży i ognistą salamandrą. Z kotami. Z symbolami przodków. Z tym wszystkim, co składa się na nasz domowy mikrokosmos i sprawia, że może on harmonijnie trwać. Pieczywo obrzędowe nie potrzebuje foremek. Ono jest Formą, z której niczym w Platońskim świecie idei powstaje to, co niezbędne. Wypiekając je, odtwarzam pierwotny porządek po to, żeby życie mogło trwać i wzrastać.
A piszę o tym dzisiaj także ze względu na byśki i nowe latka – obrzędowe wypieki z Kurpiów, tworzone na Nowy Rok i Trzech Króli. Żytnia mąka zaparzana gorącą wodą i lepiona w figurki zwierząt gospodarskich lub leśnych (byśki) albo postaci pastuszków otoczone dwunastoma gąskami (nowe latka). Wręczane odwiedzającym domy kolędnikom albo umieszczane w świętym kącie, a potem dawane do zjedzenia zwierzętom w obejściu. Przynoszące obfitość na nadchodzący rok, ale tylko w obrębie własnej dziedziny – dlatego kury i krowy lepili gospodarze, a jelenie – gajowi. Będące aktem kreacji w materiale człowiekowi najbliższym, bo oznaczającym życie – cieście chlebowym.
„Bo Czesiek-piekarz nie piekł, lecz tworzył bochny” – śpiewał Wojciech Bellon. I może Czesiek był spadkobiercą swoich wiejskich przodków, dla których także wypiek chleba był aktem tworzenia, a samo pieczywo pełniło rolę o wiele bardziej istotną niż zaspokojenie głodu. Również to codzienne, które stanowiło obszar przenikania się tego, co świeckie i tego, co święte. A co dopiero mówić o pieczywie obrzędowym! O przyciągających urodzaj w Nowym Roku byśkach i nowych latkach. Zapraszających wiosnę busłowych łapach. Sprowadzających do domu płodność i dobrobyt weselnych korowajach. Albo o światach z opłatków wiszących na podłaźniczce.
Chleb to życie, a życie to ciągły ruch. Musi być odnawiane, więc domaga się szacunku i uczczenia, rytuałów i pieśni, opowiadania mitów i ich odtwarzania, zbierania ziarna, jego przemielania na mąkę, wypieku i spożywania. Dlatego lubię te nasze pierniki-szczodraki, które odnawiają zastany porządek. I dlatego (choć z pewnym poczuciem nieprzystawania do współczesności) całuję bochenek chleba zanim zacznę go kroić i kromkę, która spadła mi na podłogę. To nie są jakieś wydumane działania i gesty rodem z Norwida. To życie.