Pożegnanie to bycie z ludźmi – refleksja po ceremonii
Czasem jest tak, że dostajesz telefon: bardzo trudna śmierć wśród twoich dalekich krewnych, wszyscy w rozsypce, dasz radę poprowadzić pożegnanie? Więc kolejnego dnia, nie wiedząc jeszcze prawie nic, pakujesz do auta wszystko, co może się przydać: dwa rodzaje świec, kadzidła, głośnik, kolorowe włóczki, koszyczek, stolik i jedziesz, żeby rozmawiać, wysłuchać, przytulać i szukać sposobów przeprowadzenia przez to, co wydaje się być nieprzeprowadzalne.
I starasz się z tego skondensowanego czasu, w którym jeszcze za parę godzin odbędzie się czuwanie, zaczerpnąć tyle, ile się da, żeby w surowym kaplicznym wnętrzu znalazło się miejsce na coś więcej – na kwiaty z łąki, na listy, na album ze zdjęciami krążący między odprowadzającymi. I szukasz równowagi między byciem z nimi, a pozwoleniem im, by byli ze sobą i swoimi uczuciami.
Po czuwaniu wracacie do domu i wiesz, że masz jeszcze jakieś teksty do przygotowania na kolejny dzień, ale chwilowo to odpuszczasz, bo siedzicie całą grupą przy kuchennym stole, rozmawiacie, pijecie wino i puszczacie z telefonu utwory, których R. także chciałby posłuchać. I wiesz, że to jest dobre, że teksty mogą poczekać, że nie muszą być idealne, bo ważne i potrzebne jest to, co dzieje się tu i teraz.
A potem do trzeciej w nocy siedzisz i piszesz i kończysz jeszcze rano z myślą, że trzeba przed ceremonią narwać w ogrodzie lawendy i powiązać ją w bukieciki. Ale rano okazuje się, że lawenda jest nacięta i wszyscy po trochu angażują się w jej przygotowanie. Że wzięli to zadanie na siebie, bo to przecież ich pożegnanie i chcą być jego aktywną częścią.
I w czasie ceremonii wszystko jest tak, jak być powinno nie dlatego, że było dopięte na ostatni guzik, ale dlatego, że było tak bardzo wspólne, jak tylko mogło być. A kiedy już masz wracać, żegnasz się i przytulasz, padają słowa, które trafiają prosto w serce i potwierdzają, że to, co się wydarzyło, było ogromnie potrzebne.
Bierzesz więc w dłoń bursztyn, jeden z tych, które brali na zakończenie ceremonii jej uczestnicy, niosąc je do domu wraz ze wspomnieniem o R. Tylko, że ty wieziesz coś jeszcze, bo pamięć o wieczornym spotkaniu przy stole; o ludziach wplatających w bukieciki lawendy swoją czułość dla tego, którego żegnają; o zaufaniu, jakiego wymagało zaproszenie cię do tej przestrzeni uczuć i wspomnień.
Po dwóch godzinach powrotu w aucie nagrzanym jak piekarnik, wysiadasz przed domem, zdejmujesz buty, stajesz boso na trawie i okazuje się, że jesteś ciągle tak pełna emocji, że pod wpływem dotyku trawy na skórze łzy wzruszenia napływają ci do oczu. Kładziesz się na zimnej trawie, dziękujesz i kiedy już jesteś gotowa, bierzesz się za opiekę nad roślinami na grządkach, bo życie także potrzebuje teraz czasu dla siebie.
Bardzo jestem wdzięczna za to, co robię i za ludzi, dla których to jest.