Logo

„M jak Muszę” - listopadowe ścieżki straty i żałoby

Na zdjęciu znajdują się widoczne w przybliżeniu pędy roślin po zakończonej wegetacji, na których osiadł przymrozek.
Fot. Przemijanie

Listopad jest dla mnie czasem szukania równowagi między tym, co chciałabym zrobić, a tym, na co starczy mi sił i zasobów. Od pogrążonej we śnie ziemi uczę się, że aktywność nie może trwać w nieskończoność, że braków światła nie nadrabia się brakami snu, a cisza i ciemność są tak samo potrzebne jak gwar i światło. Żałoba bywa (choć nie zawsze jest) takim właśnie listopadem, kiedy potrzebujemy skupić się na wnętrzu, dać sobie czułość i uważność oraz wydatkować siły tak, by nie nadwerężyć kruchej równowagi między zawieszeniem a trwaniem. Tyle tylko, że w tej potrzebie zstąpienia do wnętrza i poszukania siebie po stracie, często pojawia się słowo, które wiele potrafi zepsuć, a mianowicie: „muszę”.

Część tych zobowiązań ma charakter pragmatyczny (choć bywa, że tylko pozornie). Po śmierci bliskiej nam osoby „MUSIMY”: wezwać lekarza, zawiadomić zakład pogrzebowy, udać się do Urzędu Stanu Cywilnego po akt zgonu, zorganizować ceremonię, dokonać dziesiątek wyborów dotyczących tego, czy chcemy trumny czy urny, lilii czy róż, pochówku w grobie ziemnym czy w kolumbarium, księdza czy mistrza ceremonii. Taki zadaniowy tryb funkcjonowania może niektórym ułatwiać odnalezienie się po stracie, ale może też przyćmiewać szansę skupienia się na sobie i na swoich własnych emocjach. Zwłaszcza, że kluczem do jego zrozumienia jest oprócz: „muszę” także słowo: „pośpiech”.

„Trzeba” pewne rzeczy zrobić szybko, bo czas nagli, bo w pracy przysługuje nam maksimum 2 (słownie: dwa) dni urlopu okolicznościowego po śmierci najbliższych członków rodziny, bo na cmentarzu chcą już wyznaczyć termin pochówku, bo rodzina dopytuje nas, kiedy pogrzeb. Przesąd, na który czasem powołują się pracownicy branży funeralnej (że trzeba pochować przed weekendem, bo jak ciało przeleży przez niedzielę, to zmarły pociągnie ze sobą kogoś z żyjących) wydaje się być całkiem marginalny w obliczu tych wszystkich pozostałych ponaglaczy. Machina pogrzebowa zostaje wprawiona w ruch, a my musimy za nią nadążyć, więc dostosowujemy się do tempa narzuconego nam przez system. Czy może być inaczej?

Odpowiedź jest niejednoznaczna. Pewnych formalności i przeszkód nie unikniemy. Warto jednak zrobić krok wstecz i zobaczyć, co rzeczywiście jest obowiązkiem, a co wtłaczaniem nas w niechciane tryby, co leży tylko na naszych barkach, a w czym możemy szukać pomocy krewnych i przyjaciół.

Kwestia pierwsza – zgłoszenia i formalności. Jeśli śmierć nastąpiła w szpitalu, stwierdzenia zgonu dokonuje personel, natomiast w przypadku śmierci z domu powinien być to lekarz, które leczył osobę zmarłą w ostatniej chorobie i może przybyć na miejsce nie później niż w ciągu 12 godzin. Reszta przepisów jest przestarzała, ale niezmieniona od lat, bo mówi się w nich na przykład o tym, że do stwierdzenia zgonu uprawniony jest też felczer (!) lub położna wiejska. W praktyce zwykle dzwonimy na nr 112, a razem z załogą karetki przyjeżdża lekarz, który kartę zgonu wystawia.

Zwykle mówi się o tym, że w takich sytuacjach należy też od razu zawiadomić zakład pogrzebowy. Czy to rzeczywiście konieczne? Czy musimy zrobić to niezwłocznie? A może warto zamiast tego dać sobie czas na pożegnanie – takie zwykłe, osobiste, bliskie? Pobyć z kochaną osobą przez dwie lub kilka godzin. Jeśli chcemy: umyć ją i ubrać; posmarować dłonie ulubionym kremem; uczesać ją tak, jak lubiła; zadbać o jej ciało tak, jak być może ona przez wiele lat troszczyła się naszym. Albo po prostu posiedzieć w ciszy, trzymając za rękę lub gładząc po głowie. Zaprosić najbliższych – tych, którzy się nie przelękną i będą gotowi na ostatnie tak bliskie, niezapośredniczone spotkanie z tymi, których żegnamy. Niczym dawniej zatrzymać zegary (choćby tylko symbolicznie) i pozwolić sobie, by ta chwila pożegnania nie była tylko czekaniem na kogoś, kto „zabierze ciało”, ale darem przekazywanym i otrzymywanym zarazem. Bo tego czasu już nie będziemy mogli powtórzyć.

Tę przestrzeń spotkania możemy stworzyć również po śmierci w szpitalu. Zgodnie z prawem mamy 72 godziny od śmierci na pożegnanie się z ciałem. Możemy więc wezwać zakład pogrzebowy i poprosić, by ciało zmarłej osoby przewieziono do domu. Często możemy także poprosić o uczestnictwo w czynnościach pielęgnacyjnych w prosektorium lub w domu pogrzebowym. Nie musimy. Możemy. Od nas zależy, czy i w jakim zakresie chcemy z takiej możliwości skorzystać.

Kwestia druga – pochówek. Wbrew dość powszechnie przyjętemu założeniu także nie musi nastąpić natychmiast. W przypadku pogrzebów szkieletowych to kwestia trudniejsza i przy dłuższym oczekiwaniu może wymagać balsamacji. Jeśli jednak decydujemy się na pożegnanie z urną, mamy wprawdzie obowiązek pochowania jej na cmentarzu, ale… prawo nie precyzuje, jak szybko. Zamiast więc ulegać presji terminów, możemy się na chwilę zatrzymać i zapytać: czego ja właściwie potrzebuję? W jaki sposób chcę pożegnać się z mamą, bratem, babcią, mężem? Czego on lub ona by sobie życzyli?

Tutaj jednak pojawia się zwykle kolejny czynnik zewnętrzny: oczekiwania. Czasem te wyrażane wprost, a czasem takie, które tylko przewidujemy, że mogłyby się pojawić. Co powiedzą ludzie… (na taką ceremonię, na pogrzeb bez księdza, na puszczanie innej muzyki niż klasyczna, na organizację pożegnania w parku zamiast w domu przedpogrzebowym)? Co powiedzą, jeśli zaprosić ich na konsolację, mam siłę tylko na to, żeby spędzić czas w domu sama lub w wąskim rodzinnym czy przyjacielskim gronie?

Czasem te pytania wynikają z troski o to, by potrzeby różnych osób były w ramach ceremonii pogrzebowej uwzględnione, by każdy czuł się na niej dobrze. To oczywiście ważne i potrzebne pod warunkiem, że potrzeby nas, którzy byliśmy zmarłemu najbliżsi oraz wola i oczekiwania jego samego także zostaną uwzględnione. Zdarza się, że w dążeniu, by zadowolić wszystkich dookoła zapominamy o sobie oraz o tym, że pożegnanie jest nie tylko wyrazem relacji między nami a żywymi, ale też między nami a tych, których żegnamy. Pozwólmy, by to właśnie ta relacja, ta więź i uczucia z nią związane przemówiły, a nie tylko wyobrażenie innych o tym, co musimy i co wypada.

Stwórzmy także przestrzeń na to, by inni mogli nas w tym czasie wesprzeć. Może nie wszystko musimy zrobić sami. Może jesteśmy w stanie poprosić, by ktoś z rodziny zajął się wyborem kwiatów, przygotowaniem zdjęć, przewiezieniem na ceremonię cioci czy wujka. Może ktoś jest w stanie wziąć na siebie część telefonów z zawiadomieniami o pogrzebie? A może ktoś mógłby zadbać o to, by w tym czasie, gdy skupiamy się na wszystkim innym, na naszym stole pojawił się ciepły obiad? Takie działanie to coś więcej niż delegowanie zadań. To także tworzenie więzi międzyludzkich na zupełnie innym poziomie niż na co dzień. Czasem to się prawdopodobnie nie uda. Ktoś odmówi albo zawiedzie. Często jednak okazuje się, że wsparcie może przyjść z zupełnie nieoczekiwanej strony, a siła wspierającej nas sieci jest znacznie większa niż się wydawało.

Jeśli więc wahamy się nad poproszeniem kogoś z krewnych lub przyjaciół o pomoc, warto zadać sobie pytanie: „Czy ja bym im w podobnej sytuacji odmówił(a)?”

I wreszcie kwestia trzecia, pozornie odrębna, ale dotykająca podobnych problemów, jak dwie poprzednie: ja i żałoba. Tutaj znowu pojawia się wiele oczekiwań odnośnie tego, jak powinna lub nie powinna wyglądać. „Po takim długim czasie już nie powinnaś ciągle się zamartwiać i płakać”. Lub w drugą stronę: „Kto to słyszał, żeby w tak krótkim czasie po jej/jego śmierci wybierać się na koncert?”. „Musisz wziąć się w garść”, „Powinieneś wyrzucić już jej rzeczy”, „Chyba nie powinnaś jeszcze z nikim się umawiać”. Lista krzywdzących zdań, które zdarza nam się słyszeć po stracie, jest długa i potrafi być zaskakująco pomysłowa. Wyobrażenia dotyczące tego, jak powinna zachowywać się osoba w żałobie, ile cierpieć, kiedy „dochodzić do siebie” mogą wynikać z przekonań, które wygłaszającym je osobom także wpajano przez całe życie, z braku systemowego wsparcia dla osób w żałobie, z obawy przed własnymi emocjami związanymi ze śmiercią. Możemy to rozumieć, ale nie musimy pozwolić, by te stwierdzenia i oczekiwania wpływały również na nas.

Nie ma uniwersalnego wykroju żałoby, do którego każdy i każda może się dopasować. Żałoba to proces szyty na miarę, zależny od osoby, relacji łączących ją ze zmarłym, okoliczności towarzyszących stracie. Zamiast ulegać presji czasu, warto po prostu dać sobie czas. Zamiast ulegać temu, co myślą i mówią o nas inni – szukać w swoim otoczeniu takich osób, które będą akceptować nas z tym, jak czujemy. Zamiast powtarzać: „muszę”, powiedzieć: „mogę” i dawać z siebie tyle, ile jesteśmy w stanie. Pewnie po listopadzie przyjdzie w końcu pora na marzec, ale to od nas zależy, kiedy i na jakich warunkach.