Ale stypa! – jak i po co karmić zmarłych?
Dziś stypy, zwane też z łaciny konsolacjami, są często uznawane za konwencjonalny, nieprzekonujący element ceremoniału pogrzebowego. Kojarzą się z nieśmiertelnym rosołem i schabowym, na którego wypada zaprosić przyjeżdżających z daleka wujków i ciocie.
Jako osoba, której ulubionym świętem w roku był „za dzieciaka” dzień Wszystkich Świętych, kiedy przy stole w domu rodzinnym mojej mamy mogłam spotkać bliższych i dalszych krewnych – doceniam ten społeczny, rodzinny aspekt uczt pogrzebowych. Rozumiem też jednak współczesne zmęczenie konsolacyjną konwencją, która zazwyczaj mało ma już wspólnego z samym zmarłym, a dużo z potrzebą spełnienia oczekiwania starszych krewnych.
Jednocześnie zarówno w przypadku uznania, że stypa jest jaka jest i zróbmy ją dla świętego spokoju jak w przypadku jej odrzucenia umyka to, co dla naszych praprababek i prapradziadków było sednem tych działań: zaproszenie zmarłej osoby do stołu.
Dobry czas na karmienie zmarłych jest zawsze
Dziś takie zaproszenie utożsamiamy głównie z wolnym miejscem przy wigilijnym stole (a przynajmniej utożsamiają je ci, którzy wiedzą, że „nieznany wędrowiec” był pierwotnie synonimem zmarłego przodka). W czasie tradycyjnych obrzędów pogrzebowych talerz z jedzeniem w czasie stypy (zwanej też poczęstnem lub strawami) był zostawiany dla osoby, którą właśnie pochowano.
Zmarłemu poświęcone były też rytualne działania przy stole. W ukraińskim Peczeniżynie (rejon kołomyjski) wierzono, że zjedzenie choć kilku łyżek koliwa sprawi, że żegnanej osobie zostanie odpuszczonych parę grzechów. Z kolei w chełmskim (pogranicze polsko-ukraińskie na wschód od Lublina):
przy uczcie pogrzebowej w chacie nieboszczyka, jak i przy jedzeniu po żałobnem nabożeństwie, każdy z domowych gości pijąc pierwszy kieliszek wódki, odlewa parę kropel na ziemię dla dusz umarłych, mówiąc: „duszyczkami“ Potem wychyla kieliszek i pozostałą resztę z kilku kropel złożoną, wylewa znów za siebie, dodając: „a nam na zdorowie!“ (*)
Ten ostatni fragment pokazuje, że alkohol pełnił w kontaktach ze zmarłymi funkcję mediacyjną, ale też że karmienie i pojenie dotyczyło nie tylko osoby żegnanej. Śmierć w rodzinie otwierała zaświatowe bramy również dla pozostałych przodków, którzy wymagali nakarmienia.
Co ciekawe, w przypadku osób zmarłych przez ożenkiem/zamążpójściem właściwe dopełnienie rytuału wymagało potraktowania i pogrzebu, i samego poczęstnego jak wesela. Nie tylko zakładano im do trumny właściwy w takich okazjach strój, ale też w czasie stypy tańczono, ustawiano na stole weselne drzewko, a nawet wybierano spośród młodych chłopaków jednego, który na tym „weselu” wcielał się w rolę niedoszłego pana młodego. Sens takich działań wydaje się być zrozumiały – dopełnienie cyklu obrzędowego tak, żeby zmarły nie miał poczucia, że coś go ominęło i nie próbował wracać na ziemię po swoje.
Oczywiście poczęstne to nie jedyny moment rytuałów pogrzebowych, w którym jedzenie się pojawiało. W trzy doby po śmierci (puste noce) także wystawiano w oknie, a czasem na stole lub w świętym kącie dla zmarłego kawałek chleba i szklankę z wodą lub wódką, by nakarmić duszę odwiedzającą domostwo. Z czasem ten zwyczaj trochę zmieniał swoje znaczenie i częstowano jedzeniem i alkoholem odwiedzających sąsiadów. Na wschodniej słowiańszczyźnie w tym kontekście pojawia się kutia, która w wybranych rejonach była też niesiona w kondukcie pogrzebowym za trumną na cmentarz lub w bardziej schrystianizowanej wersji, ustawiana wraz z innym potrawami w czasie nabożeństwa w cerkwi (do wymiaru symbolicznego kutii jeszcze za chwilę wrócimy). Jedzenie dla duszy należało wystawić także po pogrzebie, choć tutaj oprócz jej nakarmienia czasem wybrzmiewało też drugie znaczenie tej czynności – jeśli wody ze szklanki nie ubyło, a na rozsypanej mące nie było śladów, znaczyło to, że zmarły nie będzie domowników niepokoił.
Wreszcie dzieleniu się pokarmem z tymi, który odeszli sprzyjały „boże obiadki” urządzane w 7, 9, 40 dniu i w rok po śmierci oraz niezliczone święta w cyklu rocznym (Dziady jesienne i wiosenne, Wigilia, Zielone Świątki, a na niektórych terenach także Noc Kupały). Jeśli więc pokusić o jakiekolwiek przypuszczenia odnośnie słowiańskich przodków, to możemy z dużą pewnością powiedzieć, że nie chodzili głodni.
Jak Polak głodny, to zły – po co to karmienie?
Jaki był sens tych wszystkich działań kulinarnych dedykowanych zmarłemu? Tak jak w przypadku każdej innej praktyki dotyczącej kontaktów z zaświatami – podwójny. Z jednej strony chodziło o rzeczywistą troskę, by dusza mogła się nasycić. To, że była pozbawiona ciała, nie odbierało jej podstawowych ludzkich potrzeb takich jak głód i pragnienie. A silny, odkarmiony przodek w zaświatach mógł się w należyty sposób zatroszczyć o sprawy żywych – spełniać ich prośby, wzmacniać dobrobyt w gospodarstwie albo pośredniczyć w kontaktach z innymi zaświatowymi bytami.
Z drugiej zaś strony – taki żyjący swoim alternatywnym życiem zmarły musiał być jednak trzymany w ryzach. Mógł przecież z tęsknoty lub z poczucia niespełnienia zabrać ze sobą kogoś z żyjących. Mógł w braku przestrzegania pożegnalnych obrzędów przerodzić się w upiora. Mógł wreszcie czynić szkody w gospodarstwie dopóty, dopóki krewni nie wywiązali się ze swych zobowiązań wobec niego. Wystawianie pokarmów było więc rodzajem transakcji wiązanej: my nie poskąpimy ci niczego, co sami mamy, a ty nie będziesz mieszać się w sprawy żywych nieproszony.
Mamy tu jednak jeszcze trzeci aspekt, który zatarł się wraz z zanikiem rodzimych wierzeń. Dusza powinna być nakarmiona nie tylko dlatego, żeby spełniać życzenia żywych, ale z podobnego powodu, dla którego migrujące bociany muszą się dobrze najeść przed zimą. Bociany pojawiają się tu zresztą nieprzypadkowo jako ptaki – wie to każde dziecko – przynoszące dzieci. A skąd one te dzieci przynosiły? Z mitycznego Wyraju, gdzie udawały się nie tylko ptaki migrujące na zimę, ale też dusze zmarłych. Skoro więc niesiona przez bociana dusza miała przebyć wraz z nim długą drogę z Wyraju, a następnie stanowić byt silny, który nie opuści ciała w chwilę po przybyciu, nie mogła przecież chodzić głodna. Od nakarmienia nieżyjących przodków zależały więc w pewnym stopniu zdrowie i żywotność nowonarodzonych.
Superfood dla zmarłych
Skoro zmarli mają być odżywieni, również jedzenie musi być nie byle jakie. Najlepiej z tej funkcji wywiązuje się znana na wschodniej słowiańszczyźnie kutia albo z ukraińskiego – koliwo. Jej podstawą są ziarna pszenicy, która ze względu na duże wymagania w uprawie uchodziła na wsi za zboże luksusowe. W dodatku wszystko, czego jest wiele, a więc produkty składające się z ziaren wiązało się z obfitością i dobrobytem. Ta wielość ma jednak i drugą stronę. Mak, który pojawiał się w kutii (i który z racji swych właściwości nasennych mógł pełnić funkcję pośrednika między zmarłymi a żywymi), rozsypywano też w rogach izby, by powracająca niespokojna dusza skupiała się na jego liczeniu, a nie na niepokojeniu żywych. Być może mak w kutii pełnił podobną pośrednicząco-ochronną rolę. Tym, co koniecznie musiało się w potrawie znaleźć, był miód kojarzący się z dobrobytem, ale też, co znacznie bardziej istotne, pochodzący od pszczół, które uznawano na słowiańszczyźnie za zwierzęta pośredniczące między światem ziemskim a niebiańskim w koronie drzewa życia. Całości dopełniały suszone owoce i orzechy.
Skoro już jesteśmy na wschodzie, warto wspomnieć o innym charakterystycznym pożywieniu dedykowanym zmarłym, a mianowicie o kisielu owsianym. To potrawa z fermentowanych płatków lub mąki owsianej, podawana oryginalnie z miodem lub olejem i cebulą (i nic dziwnego – sama ma jednak dość ograniczone walory smakowe). Istotny jest jednak nie smak, a proces, jakiemu podlega. Danie jest z jednej strony czymś przetworzonym przez naturę (bo sfermentowanym), z drugiej – przez człowieka (bo gotowanym). Być może właśnie ten liminalny charakter kisielu, plasujący go na styku kultury i natury sprawia, że potrawa idealnie wpisuje się w ludzko-nieludzki porządek obrzędowy.
Tam, gdzie zasięg kutii i kisielu się kończył, zawsze pozostawał chleb, który także pochodzi ze zboża i jest produktem fermentacji mąki, a w dodatku pojawia się w całym właściwie rocznym cyklu obrzędowym. I przy karmieniu zmarłych nie mogło go zatem zabraknąć. Pojawiał się na czuwaniu, wkładany zmarłemu do trumny, kładziony obok niej dla grabarzy i dziadów proszalnych oraz na stypie. Rozmoczona w mleku bułka angielka z makiem i bakaliami znana jako makiełki to z kolei wigilijna odpowiedź na wschodnią kutię znana z łódzkiego czy poznańskiego.
Takich potraw, które zmarli preferowali można by wymienić więcej, bo przecież ważnym elementem Wigilii były pochodzące z lasu (czyli z orbis exterior) grzyby, a z kolei Dziady wiosenne - Radunica to czas jedzenia związanych z symboliką odrodzenia jajek. Niezależnie jednak od tego, co serwowano, sens był podobny – przy wspólnym stole znajdzie się miejsce i dla żyjących, i dla tych, którzy już odeszli.
Dziś, tak jak napisałam we wstępie, znaczenie uczty dla zmarłych zatarło się, ustępując miejsca pewnej niechęci wobec rodzinnego obowiązku. Czy mając zupełnie inne wyobrażenia na temat tego, co dzieje się z nami po śmierci, możemy w jakimś stopniu wracać do tych praktyk? Wierzę, że tak, że niezależnie, czy traktujemy je dosłownie czy symbolicznie, karmienie zmarłych bliskich ma w sobie piękny, głęboki wymiar więzi, która nie zrywa się wraz ze śmiercią. Puste miejsce przy stole możemy zapełnić wspomnieniami, uczuciami, anegdotami o tym, jakie potrawy lubili tata czy babcia. Jedzenie to niezmiernie ważny aspekt naszego funkcjonowania w świecie ludzi. Możemy pozwolić, by jego jednocząca funkcja nie ustała po stracie i stała się pomostem między tymi, których już nie ma a tymi, którzy zostali.
(*) A. Fischer, Zwyczaje pogrzebowe ludu polskiego, Wyd. Estymator, Warszawa 2020.